- Miał być Pan chyba lokalnym następcą byłego ministra Sławomira Nowaka. Głośna dwa lata temu sprawa o kamerę do złudzenia przypominała słynną aferę zegarkową. Jednak już dziś wiemy, że stało się inaczej.
- Informacją tą dostałem wówczas, kolokwialnie mówiąc, jak obuchem w łeb. Przeczytałem to tego samego dnia, w którym zostało to opublikowane w Internecie. Bycie bohaterem pierwszej strony gazety wcale nie jest miłe, szczególnie w takim kontekście. Na początku nawet nie zdawałem sobie sprawy jakie konsekwencje może wywołać taka publikacja. I pewnie nie wywołałby takich, gdyby nie późniejsza jego zaplanowana dystrybucja i powielanie. Gazeta z tym tekstem została rozniesiona po moim okręgu wyborczym, nie mam wątpliwości w jakim celu. To był wówczas rok do wyborów, czas kiedy można było kreować nowych kandydatów i dyskredytować obecnych. Wiadomo było, że będą okręgi jednomandatowe i wystarczyło tylko, żeby jedno osiedle skutecznie dowiedziało się o tym, co miało miejsce. U mnie na osiedlu Szumana zostało to rozniesione po skrzynkach pocztowych i każdy mieszkaniec mógł sobie to przeczytać. Temat podchwyciły lokalne media: Gazeta Kociewska i Dziennik Bałtycki, gdzie temat ten ukazywał się także na stronach ponadlokalnych. Zbieg okoliczności ze sprawą ministra Nowaka spowodował to, że zainteresowanie moim oświadczeniem majątkowym wzrosło. Rozumiem kontrolę mediów, jednak do wszystkiego potrzebny jest umiar. A w artykule, o którym mówimy tytuł brzmiał: „Czy radny straci manat? Naszym zdaniem złamał prawo”. To już nie było pytanie, to było stwierdzenie. O tym czy złamałem prawo może rozstrzygnąć sąd a nie media.
- Czy doświadczył Pan wówczas ze strony wyborców dystansu, tego, że nie wiedzieli, jak do końca Pana oceniać po tej publikacji?
- Po samej publikacji, odczułem wiele wyrazów sympatii. Ludzie mówili mi: „Co oni od Pana chcą? Przyczepili się do Pana”. Jednak po roku, gdy zaangażowałem się w kampanię bezpośrednią, odwiedzałem mieszkańców i rozmawiałem z nimi, te same osoby pytały mnie, jak to się skończyło, „Czy wyplątał się Pan?”. To jednoznaczne pytanie sugeruje, że w coś byłem zaplątany. Cała sprawa została przez moich wyborców zapamiętana i nie potraktowali oni tego jak jako jednorazowy paszkwil, co potwierdził wynik wyborczy. Podobna sprawa była w okręgu na Jana Pawła II, gdzie ówczesny radny Rafał Neumann złożył pozew o pomówienie przez internautę. Sprawę w I instancji wygrał, w II instancji w Sądzie Okręgowym uniewinniono internautę, ale teraz jest wyrok kasacyjny Sądu Najwyższego, który zwrócił sprawę do ponownego rozpatrzenia, suchej nitki nie zostawiając na Sądzie Okręgowym. Ta sprawa ma więc ciąg dalszy po kasacji Sądu Najwyższego, ale to na podstawie ówczesnego wyroku Sądu Okręgowego toczyła się kampania na osiedlu Jana Pawła II. I Rafał tam przegrał. Podejrzewać można, że gdyby nie ta sprawa, miałby większe szanse na wygraną. A niestety nie jest tak, że jeśli ktoś rzuca Tobie czymś prosto w twarz, to człowiek to przyjmuje i przechodzi do porządku dziennego. To zostaje, to zostaje w rodzinie, w dzieciach, w znajomych. Wszyscy, którzy są blisko wiedzą, że coś jest nie tak, że ktoś się uwziął, że prowadzi jakąś grę.
- Trudny to był okres dla Pana?
- Nie odczułem tego tak bardzo. Chociaż wiem, że oceny były mieszane. Ale gdy się idzie ulicą, to człowiek ma świadomość, że jest rozpoznawalny. I siłą rzeczy czasem zastanawia się nad tym, czy ludzie jednak myślą: czy jestem tym oszustem, czy nie jestem. Nie jestem w stanie każdemu na ulicy tłumaczyć, że było tak a nie inaczej. Nie wykrzyczę tego też w mediach. Żyjemy w małej społeczności. W wielu momentach w ocenach innych osób posuwamy się za daleko. Myślę, że nie powinniśmy między sobą prowadzić dyskusji na takim poziomie: internetowym, anonimowym, oszczerczym, pomawiającym. Gdy czytamy o sprawach różnych osób na łamach mediów ogólnopolskich, to nas to nie dotyka i nie obchodzi, gdy jednak zaczynamy czytać o sobie w mediach lokalnych, to zupełnie inaczej to odczuwamy. I wtedy dopiero do nas dociera, że „kilometrówki” Sławomira Neumanna bolą bardziej i śmiem twierdzić, ze jego to dotknęło 10 razy mocniej niż mnie, chociaż też nie złamał prawa i wyczyścił się przed prokuratorem z tego zarzutu. Czy o tym ktoś wie? Nie. Tak się politycznie nie walczy. Można walczyć na argumenty, pomysły, wizje miasta.
- Czy jednak bycie osobą publiczną nie hartuje, nie tworzy swoistej „grubej skóry”? Czasem wydaje się, że po niektórych wszelka krytyka, mówiąc kolokwialnie, spływa. Sądzi Pan, że wszyscy tak mocno przeżywają oceny, komentarze na swój temat?
- Myślę, że przeżywają mocniej. Ja po tym co przeszedłem mam już kawał „grubej skóry”, chociaż znam osoby, które absolutnie nie akceptują tego, że ktoś o nich coś mówi oraz takie, które z tych względów zrezygnowały ze swojej publicznej działalności.
(...) Pełen wywiad znajdziecie w numerze 39 Gazety Kociewskiej z dn. 30 września 2015r.
Napisz komentarz
Komentarze