Trudno opisać rozgoryczenie, gdy w obliczu śmierci człowiek nie może liczyć na drugiego człowieka. Wiele na ten temat wie Andrzej P., który kilka lat temu stracił najbliższą mu osobę. Zanim przyszła śmierć, robił wszystko, by powstrzymać chorobę, zabierającą mu żonę. Gdy lekarze nie dawali już żadnych szans, posłuchał znajomego i zadzwonił do uzdrowiciela. Dzisiaj tego żałuje.
Kiedy przyszła choroba wszystko runęło
Łącznie mężczyzna skorzystał z usług 11 tzw. bioenergoterapeutów. Kazali mu kupować horrendalnie drogi sprzęt, odprawiali egzorcyzmy, jeździli nawet do szpitala i ukradkiem przed lekarzami robili swoje – jak określa to dzisiaj Andrzej –„czary mary”. Były gwarancje skuteczności, dziesiątki rzekomo cudownie uzdrowionych ludzi. Żaden nie potrafił pomóc kobiecie, natomiast za „leczenie” życzyli sobie ogromnych pieniędzy.
- Żona umierała 8 miesięcy – przypomina Andrzej. – Znaliśmy się z Agnieszką od 16 roku życia. Mieliśmy wspólne plany, budowaliśmy dom, na świat przyszła córeczka. Kiedy Aga zachorowała wszystko się zawaliło. Po porodzie przeszła śmierć kliniczną, była wielokrotnie reanimowana. Lekarze zdiagnozowali uszkodzenie kory mózgowej. Co gorsza miała także sepsę. Nie potrafili jej pomóc. Do momentu śmierci byłem u niej codziennie, najpierw w szpitalu w Starogardzie Gd, później w Kościerzynie. Mieliśmy trochę odłożonych pieniędzy, dlatego zdecydowałem się na uzdrowiciela. Myślę, że każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo.
Przyjechali przeganiać złe duchy
Gdy stan Agnieszki się pogarszał Andrzej zadzwonił pod polecony numer. Umówił się z uzdrowicielem, który okazał się lakiernikiem. Twierdził, że wie w czym rzecz, podobno pomógł jakiejś starszej kobiecie. Andrzej pamięta w szczegółach na czym polegało to „leczenie”.
- Na OIOM do żony przyjeżdżał kilka razy – mówi mężczyzna i przypomina, że kiedy lekarze dowiedzieli się, że uzdrowiciel bierze pieniądze, natychmiast wygonili go ze szpitala. – Trzymał nad Agą ręce, robił dziwne miny i niby w ten sposób uzdrawiał. Powiedział, że mam kupić kamerę i nagrywać żonę, bo jej stan się poprawia, a on będzie leczył z domu, na odległość.
Druga w kolejności była uzdrowicielka ze Starogardu Gd., która w sumie nie wzięła od Andrzeja żadnych pieniędzy. Zapewniała, że Ania wraca do zdrowia, a nawet uśmiecha się. Jeszcze później Andrzej zadzwonił do braci z Elbląga. Jeden z nich kazał nazywać się „wielkim mistrzem”.
- Przyjechali do naszego domu przeganiać złe duchy. Odprawiali dosłownie egzorcyzmy, bo twierdzili, że w naszym domu odbywały się jakieś kulty i to jest powodem tragedii. Później zaczęli jeździć także do Agi. Podkładali pod łóżko sprzęt i mieli rzekomo leczyć promieniami. Nasłuchałem się różnych „cudów”. Twierdzili, że dusza Agnieszki wychodzi z ciała, że wraca do zdrowia. Gdy teraz to przypominam, nie mogę uwierzyć, że byłem tak naiwny.
Kasowali i odjeżdżali
Agnieszka pogrążała się w chorobie, a kolejni uzdrowiciele zapewniali, że z kobietą jest coraz lepiej. Andrzej przypomina, że gdy pojawiała się zapłata, uzdrowiciele nagle znikali. Żaden z nich, nigdy nie zadzwonił, by zapytać o zdrowie kobiety.
- Brali pieniądze i później już ich nie widziałem – wspomina Andrzej.
Mężczyzna w strachu przed śmiercią żony wpadł w pułapkę. Kiedy kolejny uzdrowiciel odchodził z pieniędzmi, bezradny dzwonił po kolejnego. Lekarki w szpitalu przestały zwracać uwagę. Ponieważ mężczyzna miał poważne podstawy, by twierdzić, że żona umiera na skutek lekarskiego błędu, zagroził, że ściągnie na szpital zainteresowanie mediów. Od tego czasu personel nie wchodził mu już w drogę.
- Stosowałem się do wszystkiego, co mi mówili – opowiada Andrzej. - Jeden ze starogardzkich bioenergoterapeutów wcisnął mi lekarstwa, które jak później się okazało były przeterminowane. Wcześniej kupiłem od niego materac stymulujący i jeszcze specjalne kulki, które żona miała trzymać w dłoniach. To wszystko miało pomóc. Zapłaciłem mu za to ok. 3 tys. zł.
Do dzisiaj Andrzej ma w domu kasety magnetofonowe, na których jeden z bioenergoterapeutów nagrał dla Agi „uzdrawiającą” muzykę, a także kartki, na których inny rysował uzdrowicielskie znaki. Po taki jeden rysunek mężczyzna pojechał specjalnie do Inowrocławia. Wizyta trwała 5 minut i kosztowała go 60 zł. Kartka podłożona pod poduszkę kobiety, jak zalecił uzdrowiciel, nie przywróciła jej zdrowia. Łącznie przez osiem miesięcy Andrzej wydał na podobne rzeczy ok. 15 tys. zł.
- Przez ten cały okres żaden z nich nie odmówił pomocy – twierdzi Andrzej. – Nigdy nie usłyszałem słów w stylu, nie jestem w stanie pomóc, nie umiem, albo żebym dał sobie spokój. Przyjeżdżali, robili swoje, kasowali i odjeżdżali. A ja miałem coraz mniej nadziei na uratowanie żony.
Gdy umarła, twierdzili, że uzdrawianie działa
- Któregoś razu po wizycie uzdrowiciela, wezwała mnie ordynator oddziału, na którym leżała Aga. Powiedziała do mnie takie słowa: „Niech Pan sobie da spokój z bioterapeutami, Pańska żona nie będzie nawet sama siedzieć. Nie warto wydawać pieniędzy, takie cuda są tylko w telewizji i książkach.”
Agnieszkę z Kościerzyny zabrano do Kocborowa, gdzie odeszła po ośmiu miesiącach umierania w męczarni. Jeszcze na kilka tygodni przed śmiercią mąż zadzwonił do kolejnego uzdrowiciela, tym razem z Gdańska. Mężczyzna odprawił modły przy wizerunku Jezusa i powiedział, że żona i córka będą Aniołami.
- Powiedział, żebym pojechał do szpitala i że następnym razem przyjadę do niego razem z żoną – opowiada Andrzej. - Gdy przyjechałem do Agi nie mogłem uwierzyć. Nogi, które zawsze były spięte, tym razem o dziwo były zupełnie luźne. Po chwili lekarki powiedziały, że żona dostała specjalne tabletki zwiotczające. Wtedy zrozumiałem, że to zwyczajne kłamstwa.
Tuż po śmierci żony, Andrzej jeszcze raz skontaktował się z uzdrowicielem, który z kolei leczył za pomocą tzw. aureoli. Gdy zadzwonił usłyszał, że wszystko jest ok, że Agnieszka wraca do zdrowia.
- Rzuciłem słuchawkę i nigdy więcej już nie dzwoniłem – przypomina mężczyzna.
Wszystko przypisywali nadludzkim mocom
Dlaczego Andrzej chciał byśmy opisali tę historię? Bo obawia się, że jego przypadek nie jest odosobniony.
Myślę, że osoby, które znalazły się w podobnej sytuacji trzeba ostrzec – mówi mężczyzna. – Dla mnie to uzdrawianie to jest zwykły biznes, wykorzystanie sytuacji mojej i chorej żony. Dzisiaj rozumiem, jak mną manipulowano. Większość z nich twierdziła, że uzdrawianie będzie trwało kilka lat, dlatego wierzyłem w pomoc. Obrażali się, gdy szedłem do kolejnego. A każdy, nawet najmniejszy objaw poprawy przypisywali swoim nadludzkim mocom.
Czy gdyby cofnąć czas postąpiłby tak samo? Tego Andrzej nie wie, ale ma nadzieję, że jego przykład każe innym zastanowić się dwa razy zanim zadzwonią do uzdrowiciela.
- Ludzie mogą nie wierzyć, ale kiedy żona umierała, dla mnie nie było istotne, co mówią inni. Każda metoda była dobra, byleby uratować Agnieszkę – mówi mężczyzna. – Kiedy lekarze nie dawali jej szans jeździłem i próbowałem z nią ćwiczyć. Ruszałem jej nogami i rękami, choć wiedziałem, że sprawiam jej potworny ból. Ale czy gdybym tego nie robił, a ona by umarła, to mógłbym powiedzieć, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy? Chyba nie. Co do bioenergoterapeutów, to dzisiaj rozumiem, że działali bez żadnych skrupułów. Chodziło o pieniądze, a zdrowie mojej żony niewiele ich obchodziło. Może ten przykład będzie przestrogą dla innych. Gdyby żona żyła dłużej pewnie próbowałbym dalej z tymi uzdrowicielami. Nie liczyły się pieniądze, byłem w stanie nawet dom sprzedać, byle jej pomóc. A niestety ci ludzie to wykorzystali z premedytacją.
Imiona bohaterów zostały zmienione.
Reklama
Kasowali i odjeżdżali. Liczył na pomoc, oni na pieniądze – mieszkaniec Kociewia oszukany przez bioenergoterapeutów
KOCIEWIE. Andrzej P. zrobiłby wszystko, byleby uratować poważnie chorą, ukochaną żonę. Modlił się, pomagał w rehabilitacji, w końcu zdesperowany sięgnął po pomoc „uzdrowicieli”. Nim zrozumiał prawdziwe intencje rzekomych „cudotwórców”, wydał kilkanaście tysięcy złotych. Był nawet gotów sprzedać dom.
- 19.03.2011 00:15 (aktualizacja 21.08.2023 11:06)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze