Im więcej spraw, tym łatwiej zrozumieć mechanizm działania B. Przed „atakiem”, niczym wytrawny myśliwy, długo wypatruje swoje ofiary. Intersują go tylko słabsze jednostki, które nie będą w stanie się bronić ani mu oprzeć. Uzależnia finansowo, uwodzi, manipuluje. Tak bezkarnie działa jeden z największych oszustów ostatnich lat na Kociewiu. Przypominamy brudne interesy, w których macza swoje palce.
Maj 2010 r.
„Była sprzedaż, pieniędzy nie ma”
Po tej sprawie o przedsiębiorcy - oszuście zrobiło się głośno w całej Polsce. Mały Bukowiec odwiedziła z kamerą Elżbieta Jaworowicz, później także TV Trwam. Grzegorz W. wdowiec, ojciec dwójki dzieci, sprzedał biznesmenowi dom i sporą działkę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że mężczyzna jest chory psychicznie, a transakcję dobito za wyjątkowo niską kwotę.
- B. przedstawił się jako mający wszędzie układy. Mówił, że może pomóc moim dzieciom na studiach i nie tylko – opowiadał Grzegorz W. – Jak jeździliśmy do Starostwa robić wyciągi z umów, rzeczywiście, potrafił załatwiać wszystko od ręki. Wystarczył jeden telefon i wszystko było zrobione.
Wdowiec nie pamięta jak doszło do sprzedaży nieruchomości. Nie wypiera się jednak, że dokumenty podpisywał. W tym samym momencie, kiedy B. dokonuje wpisu do ksiąg wieczystych i staje się pełnoprawnym właścicielem nieruchomości, Grzegorz W. w stanie uniemożliwiającym samodzielną egzystencję trafia pod opiekę lekarzy. Dostaje silne leki, początkowo nie rokuje na jakąkolwiek poprawę. Ze szpitala wychodzi po trzech miesiącach ciężkiej terapii. To była jego siódma wizyta w Kocborowie. Kiedy wychodzi, nie ma już ani rodziny, ani domu – nie ma tego na co pracował przez całe życie. B. nie okazuje żadnych skrupułów.
Zaraz po załatwieniu formalności, z domu zniknęło wartościowe wyposażenie. Umowa sprzedaży całości majątku, 5 – pokojowego, piętrowego domu, 5,88 ha ziemi zawierała kwotę 245 tys. zł. Tyle zgodnie z aktem notarialnym B. miał zapłacić Grzegorzowi W.
- Pieniądze nigdy nie trafiły na konto W. - twierdzi Zdzisława Zielińska, obecnie prawna opiekunka dzieci Grzegorza W.
Lipiec 2010 r.
„Straciłem przez niego czas i pieniądze”
Kolejne brudne „interesy” biznesmena B. to dzierżawa pięknego, kociewskiego zajazdu od Józefa K. Kilka lat temu mieszkaniec Gdańska prowadził znaną w powiecie starogardzkim restaurację. Znając historię pozostałych poszkodowanych nie dziwi fakt, że gdy mężczyzna zaczął borykać się z problemami finansowymi, w jego życiu pojawił się B.
- Dałem ogłoszenie do gazety, że wydzierżawię zajazd, restaurację i wszystko, co znajduje się na tej posiadłości. Zgłosił się m.in. pan B. – wyjaśniał Józef K. – Wyraził chęć kupna majątku, ale dopiero za rok.
Mężczyźni podpisali umowę, zajazd trafił w ręce B. Jednak szanse na sprzedaż nieruchomości stawały się z miesiaca na miesiąc coraz mniej realne. Po roku gdańszczanin zdecydował się odzyskać posiadłość. Gdy Józef K. przyjechał na miejsce okazało się, że zginęło wiele cennych rzeczy.
– Zginął m.in. obraz Mądrackiego warty ok. 4 tys. zł, stół z ławami warty ok. 2 tys. zł i wiele innych rzeczy. Oprócz tego, co było w piwnicy, np. drogie sztućce Gerlacha. Poza tym straciłem rok czasu i potencjalnie sporo pieniędzy, gdyż po obiecankach kupna, wydzierżawiałem zajazd za symboliczną kwotę.
Jak oszacował właściciel straty mogły wynieść nawet 15 tys. zł.
Sierpień 2010 r.
„Dom łez”
Dosłownie o krok od tragedii była kolejna ofiara B. Do dziś Anna P. z Gdańska utrzymuje, że mężczyzna wyłudził od niej dom we Wsi Granicznej warty prawie 500 tys. zł. Wtedy w 2010 r. opowiadała, że bezmyślnie zauroczyła się w biznesmenie, dała maksymalnie wykorzystać. Ostatecznie przeszła załamanie psychiczne, próbowała popełnić samobójstwo.
Ale od początku. W 2004 r. Anna P. budowała dom w Kolbudach. Po finansowych perturbacjach, zgłosiła się do B., który prowadził tartak. Poprosiła o pomoc przy wykonaniu dachu.
- Wyżaliłam mu się, spędziłam u niego dwie godziny, powiedział, że może mi pomóc – tłumaczyła Anna P. – Powiedział, żebym się nie martwiła i obiecał, że podaruje mi drzewo na dach. Wtedy był przyjazny i pomocny.
Gdy „stanęła na nogi” sytuacja natychmiast odwróciła się o 180 stopni. Pieniędzy kobiecie nie brakowało. W krótkim czasie szczęśliwie zainwestowała w nieruchomości.
- Kiedyś spotkał się ze mną, mówił, że jest w pilnej potrzebie. Bardzo chciał pożyczyć pieniądze, bo - jak twierdził - miał chwilowe problemy. Mówił, że odwdzięczy się z nawiązką – wyjaśniała Anna P. - Głupio było odmówić. Ciągle pamiętałam, co dla mnie zrobił. Poprosił o 50 tys. zł. Pożyczyłam.
Ponieważ B. nie miał z czego oddać, zaproponował Annie kupno domu we Wsi Granicznej. Cena nieruchomości była bardzo kusząca. Kobieta dała się namówić. W tym samym czasie oboje mają romans. Spotykają się, Anna chce odejść od swojego męża.
- Moi synowie byli nastolatkami, nie chcieli mieszkać we Wsi Granicznej – tłumaczyła kobieta. - Nie mieliśmy samochodu, nie mieliśmy pieniędzy, to była wieś bez żadnych atrakcji. Buntowali się, mówili, że mają dosyć moich pomysłów. W końcu zaczęli uciekać z domu i wszystko bojkotować. I tak wróciliśmy do miasta.
Sielanka we Wsi Granicznej szybko się skończyła. Anna nie czekając długo postanowiła pozbyć się domu. I znowu trafiła się propozycja nie do odrzucenia. Ktoś zaproponował zamianę domu na dwa mieszkania w Gdańsku. Tymczasem we wszystko wplątał się B. Zaproponował, że odkupi dom za jeszcze wyższą cenę. Pieniedzy jednak nie miał. Kobieta w u notariusza oddała dom „na gębę”.
- Prosiłam, żeby napisał mi chociaż na kartce, że wszystko mi odda. Po wyliczeniach ostatecznych wyszło, że musiał mi oddać 480 tys. zł. Kiedy dojechaliśmy do notariusza okazało się, że umowa jest już przygotowana. Byłam w takim stanie psychicznym, że mogli mnie swobodnie omotać. W ten sposób oddałam mu własny dom. Tym podpisem oddałam mu wszystko, ale jeszcze u notariusza prosiłam o potwierdzenie chociaż na zwykłej kartce, że odda mi 480 tys. zł. Powiedział, że nie, bo będzie musiał płacić podatek, a przecież i tak jego słowo jest droższe od papieru.
Anna P. nazwała posiadłość we Wsi Granicznej „domem łez”. Razem ze Zdzisławą Zielińską będą walczyły o odzyskanie majątków przed sądem.
Październik 2010 r.
„Umowy spisane z błędem”
Kolejni poszkodowali chcą opowiedzieć swoją historię. Do naszej Redakcji zgłaszają się byli pracownicy jednego z zamkniętych zakładów w Skarszewach. Twierdzą, że współpraca z szefem układała się pomyślnie dopóki nie przyszło do wypłacenia odpraw. Ostatecznie mieli zostać oszukani na 18 tys. zł. Szefem miał być B.
- Przyjechał z pączkami, plackami, nawet wódkę postawił, taki dobry był z niego szef. Impreza na całego. Zrobiło to na nas wrażenie, cały czas mieliśmy w głowie jego obraz, jako porządnego człowieka. Jak przyszło do podpisania list z pieniędzmi, nie było nam już tak wesoło – relacjonowali byli pracownicy.
Okazało się, że przygotowane umowy są spisane... z błędem. Brakowało np. pierwszych liczb należnej sumy. Zapewnienia o uregulowaniu brakujących części wypłat przekonały pracowników, tym bardziej, że księgowa wypłacała więcej, niż widniało w papierach. Po wyjściu z zakładu kontakt z szefem się urwał.
- Po odejściu z pracy miałam groźby słowne ze strony B. – mówiła oszukana kobieta. - Jednocześnie dostawałam pisma, że pozostałą cześć pieniędzy odzyskam. Umawiałam się z B. pod zakładem. Czekałam na niego po 4 - 5 godz., zapewniana przez telefon, że zaraz będzie. W końcu po kilku godzinach wychodził pracownik z informacją, że szefa już nie będzie. I tak za każdym razem.
Z 26,5 tys. zł jakie byli pracownicy powinni otrzymać od pan B., dostali dokładnie 8 tys. zł.
Styczeń 2013 r.
„Oddałam oszustowi serce i pieniądze”
Po dłuższej przerwie B. wraca na czołówki Gazety Kociewskiej. Swoją historię opowiedziała nam wdowa, mieszkająca w na terenie gminy Skarszewy. B. zaczął pojawiać się w domu kobiety pod pretekstem zakupu jej posiadłości. Gdy kobieta obdarzyła go uczuciem, zaczęły się kolejne pożyczki.
W sumie dała biznesmenowi kilkadziesiąt tysięcy złotych. Kiedy prosiła o oddanie, słyszała to samo co wcześniej oszukana gdańszczanka: „Co się martwisz? Dla mnie słowo więcej warte od pieniądze.” Kobieta jest w kontakcie z Anną P. oraz Zdzisławą Zielińską.
Prawie w każdej ze spaw związanej z tejemniczym B. interweniował zmarły pod koniec ubiegłego roku Tadeusz Pepliński, były radny Rady Powiatu Starogardzkiego.
- Jeśli słucha się wszystkich tych spraw osobno wyglądają jak fantazja, jak coś nieprawdopodobnego, ale kiedy złączy się je w całość stają się wiarygodne – mówi na łamach GK Tadeusz Pepliński, były prezes Stowarzyszenia Bezprawiu i Korupcji „STOP”. - Pan. B. działa za każdym razem bardzo podobnie. Najpierw wzbudza zaufanie, a później wyłudza spore sumy pieniędzy. Będę starał się, żeby te wszystkie sprawy trafiły do jednej prokuratury. Tylko wtedy możliwe będzie udowodnienie, w jaki sposób działa B.
Kiedy i czy w ogóle znajdzie się sposób na oszusta? Z naszych informacji wynika, że B. widziany jest ostatnio w towarzystwie kolejnej majętnej wdowy, mieszkającej w okolicach Skarszew. Apelujemy do wszystkich osób rozpoznających mężczyznę, o ostrzeżenie tych, którzy mogą prowadzić z nim interesy.
Napisz komentarz
Komentarze