– Katarzyna Ł. w starogardzkim hipermarkecie pracowała 9 lat. Niemal od samego początku. Zmieniali się dyrektorzy, a ona pracowała dalej. (...)
Feralny dzień w pracy był taki sam jak inne. Gdy pani Katarzyna robiła tzw. „straty”, czyli segregowała owoce i warzywa mające pójść do utylizacji - zjadła rzodkiewkę. Nie sądziła, że przez jedną rzodkiewkę przeznaczoną do utylizacji zakończy się jej wieloletnia praca. To co przeżyła później opisuje jako koszmar i upokorzenie.
– Gdy wzięłam rzodkiewkę do ust, wszedł dyrektor. Zauważył, że mam coś w buzi. Spytał się co to jest, po czym kazał mi otworzyć usta. Nigdy w życiu nie poczułam się tak upokorzona. Powiedział, że już tu nie pracuję. Miałam wybór, mogli mnie zwolnić dyscyplinarnie, albo mogłam podpisać rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. Wzięłam to drugie, tak mi zresztą sugerowali. Ze strachu. Teraz żałuję. Wtedy bałam się, że w dokumentach będę miała zapisane, że zostałam zwolnienia za kradzież. To byłby wilczy bilet. Nikt nie przyjąłby do pracy złodzieja, bo przecież w „dyscyplinarce” nie byłoby napisane, że chodzi o jedną rzodkiewkę. Gdy próbowałam się bronić i mówiłam dyrektorowi, że to tylko jedna rzodkiewka przeznaczona na straty, odpowiedział, że to wszystko jedno czy zje się rzodkiewkę czy ukradnie telewizor – kradzież to kradzież. A przecież mogli ukarać mnie w inny sposób, dając naganę albo pouczenie – tłumaczy Katarzyna Ł..
Dodaje, że teraz będzie walczyć przed sądem o zamianę wypowiedzenia na dyscyplinarne z uwzględnieniem, że nastąpiło ono po zjedzeniu rzodkiewki, a nie kradzieży.
Szukali pretekstu do zwolnienia?
Czy po tym wszystkim wróciłaby do pracy? Odpowiada, że tak.
– Wróciłabym z podniesioną głową – mówi. - Przez całą karierę byłam dobrym i rzetelnym pracownikiem. Nie zasługiwałam na zwolnienie, a tym bardziej takie traktowanie – tłumaczy kobieta.
Pani Katarzyna mniema, że zjedzenie rzodkiewki było tylko pretekstem, aby ją zwolnić. Jak twierdzi, jako jedna z nielicznych była zatrudniona na pełen etat na umowę o pracę na czas nieokreślony, a pracodawca drastycznie ograniczył liczbę pracowników, nawiązując współpracę z firmą zewnętrzną zajmująca się rekrutacją. Podejrzewa, że na jej miejsce miała być zatrudniona osoba poprzez agencję pracy tymczasowej, co pozwoliłoby hipermarketowi na oszczędności. Są to jednak tylko domysły.
Umowa na męża i koleżankę
Także Barbara i Iwona L. pracowały w starogardzkim hipermarkecie. Pierwsza z nich na stanowisku z mięsem i wędlinami. Druga przy wykładaniu towaru.
– Po urodzeniu dziecka długo szukałam pracy. W końcu udało się znaleźć w jednym z największych starogardzkich hipermarketów. Nabór prowadzony był przez agencję pracy tymczasowej, ale to mi nie przeszkadzało. Jednak rodzaj umowy, którą miałam podpisać zdziwił mnie. Okazało się, że warunkiem otrzymania pracy jest podanie danych drugiej osoby, pracującej gdzie indziej na etacie. Spytałam po co to, ale kobieta która mnie zatrudniała powiedziała, że wszyscy tak robią, więc jest wszystko w porządku. Uwierzyłam jej, bo nie znam się na tym. Mąż był bardzo sceptycznie nastawiony do tego pomysłu, ale w końcu zgodził się i podał dane. Dostałam dwie umowy. Jedną wypisaną na męża, drugą na mnie. Mimo tego, że mąż nigdy w tej firmie nie pracował, co miesiąc dostawał przelew. To absurdalne – tłumaczy kobieta.
(...)
Nerwowa atmosfera, płacz po kątach
Kobiety będą walczyć w sądzie o ustalenie stosunku pracy. Mają grafiki i umowy. Chcą, aby zamieniono im umowy, na umowy o pracę w pełnym wymiarze godzin. Wszystkie trzy skarżą się także na warunki pracy, ogromny stres i presję.
– Atmosfera w pracy była strasznie napięta. Kazano nam robić wiele rzeczy na raz. Potem nas ze wszystkiego rozliczano. Słabsze psychicznie kobiety płakały po kątach. Najgorzej miały kierowniczki działów, które ze spotkań z szefostwem wracały z płaczem. W tym sklepie nie było pochwał, ciągle tylko wytykanie błędów, nawet jeśli nie były z naszej winy. Ja pracowałam na mięsie i wędlinach. Kazano mi jednocześnie obsługiwać klientów i rozkładać towar. A to niemożliwe! Nie jestem w stanie rozkładać mięsa, gdy przed ladą mam ogromną kolejkę klientów i jestem na całym dziale sama! Muszę wybierać, czy obsłużę klienta, czy rozłożę towar. Jakiejkolwiek decyzji bym nie podjęła i tak dostałabym reprymendę! – tłumaczy Barbara L..
Pozostałe kobiety potwierdzają, że na ich działach było podobnie.
Brak komentarza
Zapytaliśmy dyrektora hipermarketu, jak to możliwe, że kobiety, aby dostać pracę musiały podać dane innej osoby, na którą wystawiana była druga umowa. Usłyszeliśmy, że zatrudnianiem pracowników zajmuje się firma zewnętrzna i to tam trzeba kierować pytania. Zapytaliśmy także, czy uważa, że w porządku jest kazać otworzyć pracownicy usta, by zobaczyć czy zjadła rzodkiewkę i zwolnić ją za to.
– A co panie by zrobiły, gdyby miały własny sklep?
Usłyszałyśmy i zostałyśmy odesłane do rzecznika prasowego sieci w Warszawie. Mimo, że wysłaliśmy rzecznikowi pytania, do czasu zamknięcia wydania gazety nie uzyskaliśmy odpowiedzi. Podobnie w agencji pracy tymczasowej, która zatrudniała pracowników. (...)
Sprawę komentuje rzecznik PIP i radca prawny.
Więcej na ten temat w Gazecie Kociewskiej, która w każdą środę wraz z Dziennikiem Pomorza ukazuje się na terenie powiatu starogardzkiego.
Masz sprawę do reportera?
Napotykasz na trudności w załatwianiu sprawy - w urzędzie, instytucji, firmie? Chcesz się podzielić problemem? Wiesz o kontrowersyjnej sprawie?
Nasz reporter zajmie się tematem. Zadzwoń tel. (58 562 88 22), napisz ([email protected])lub przyjdź do Redakcji „Gazety Kociewskiej” (Starogard Gd., al. Wojska Polskiego 18).
Napisz komentarz
Komentarze