Również i w Starogardzie Gd. wojna przyszła niczym niezapowiedziany gość, który zadomowił się na dobre. Dla wówczas 13-letniego Gerarda Kurowskiego, świat wyglądał zupełnie inaczej, niż dziś. Wtedy każdy, niezależnie od wieku, musiał stanąć na wysokości zadania. Każdy chłopiec musiał szybko stać się mężczyzną.
Ta historia jest wyjątkowa. To opowieść o tym, jak młodzi ludzie musieli się odnaleźć w nowej, wojennej rzeczywistości. Poradzić sobie z zagrożeniem, niekiedy nawet bardzo daleko od domu. Niektórym z nich przyszło zapłacić najwyższą cenę...
Słychać było już pierwsze kroki wojny
- Myśmy mieli iść do szkoły 1 września. Wtedy wszystko się zaczęło – zaczyna pan Gerard. - Jeszcze jak poszliśmy na wakacje, nasz wychowawca został wciągnięty do wojska. Nauczyciele, jako ludzie wykształceni, z przygotowaniem pedagogicznym zostawali oficerami. Każdy coś podejrzewał, my jako dzieci, zdawaliśmy sobie sprawę, z tego co się dzieje wokoło. Choć może nie tak, jak dziś. Dzisiejsze dzieci wiedzą więcej, wtedy to było całkiem inaczej.
Pan Gerard urodził się w Starogardzie przy ul. Kościuszki. Potem mieszkał wraz z rodzicami i czworgiem rodzeństwa przy ul Hallera. To było jego miasto, jego mała ojczyzna. Lecz wojna zmieniła je w coś całkiem odmiennego od krajobrazu, jaki wyrastał przed nim przez 13 lat.
- Mój tata wiedział, co będzie, starsi ze sobą rozmawiali, a dzieci w tematy polityki nie mieszano. Ale wojna wybuchła i było po szkole. Skończyło się wszystko. Jeszcze jako dzieci słuchaliśmy tego dnia w radiu przemówienia ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Tata mówił, że jak Niemcy na Polskę napadną, w dwa miesiące nas zjedzą. Ojciec był 4 lata na I wojnie światowej, to wiedział, czym Niemcy dysponują.
Hitler się zbroił, wiedziała o tym Europa. Chciał obalenia traktatu wersalskiego i odbudowy potęgi Niemiec po I wojnie światowej. To była tykająca bomba, która w końcu wybuchała i cały ten gniew spłynął po naszym kraju.
- Miałem starszego brata o dwa lata i trzy siostry. Poszliśmy do znajomych na Lubichowską. Nie wiedzieliśmy, co będzie, czy wojna wybuchnie czy nie. Mieliśmy zapakowany jedynie wózek: pierzyny, trochę jedzenia. Wojsko polskie zaczęło wysadzać szyny w Starogardzie. To była noc, pogasili lampy, wszystko było w takim mroku. Dla nas dzieci to było straszne, to były potężne wybuchy. Most też wysadzili na rzece od Nowej Wsi. Szwoleżerów już w Starogardzie nie było. Wojna nadchodziła...
Dzień drugi
Nasz gość zanurza się coraz głębiej we wspomnieniach, które na nowo ożywają w jego oczach. Obraz z tamtych lat staje przed nim dokładnie tak, jak wtedy.
- W nocy szliśmy do Dąbrówki do stodoły u gospodarza. Rano ruszyliśmy stamtąd do wujka do Grabowa, a Niemcy już byli w Starogardzie. Pamiętam, że było bardzo upalnie. Żeby nie było takiej pogody, to Niemcy tak szybko Polski by nie zajęli. Samoloty nie mogłyby tak latać. A one latały jak chciały, chmur żadnych, klarowne niebo... Kilka tygodni to trwało.
Nie było problemów, aby wracać do Starogardu. Niemcy bowiem nie zatrzymywali na drogach. Natomiast zaczęły się aresztowania. Pan Gerard wspomina, jak wielu Polaków ze Starogardu zabrano.
- Po takich biedniejszych rodzinach nie chodzili, tylko bogatszych i aresztowali księży. Tam gdzie mieszkałem, przy ul. Hallera była plebania, pamiętam jak tam ks. Henryk Antoni Szuman jeszcze mieszkał. Ojciec nie raz opowiadał, że taki hałas robili w tych mieszkaniach. Wszyscy się baliśmy. [...]
Cała opowieść kombatanta Gerarda Kurowskiego w aktualnym wydaniu "Gazety Kociewskiej", która ukazuje się wraz z "Dziennikiem Pomorza" na terenie pow. starogardzkiego.
Napisz komentarz
Komentarze