Lubiany grajek
Zygmunt Słomiński od 8 lat grywa mieszkańcom na czerwonym akordeonie. Nie jest człowiekiem z marginesu. Ma 73 lata, Starogardzianin, urodzony w Gdańsku. Jak twierdzi „dorabia graniem do skromnej emerytury”. Nie pieniądze są jednak dla niego najważniejsze, a pasja, którą wyniósł z rodzinnego domu.
Już w wieku 6 lat uczył się grania na trąbce i akordeonie. Zamiłowanie do muzyki, odziedziczył po swoim pradziadku, pochodzącym z Wileńszczyzny. Jest zdumiony tempem życia. Kiedyś ludzie nie spieszyli się tak jak teraz, stres był zjawiskiem niecodziennym, a czas wolny od życia zawodowego szanowany i wykorzystywany w pełni.
– Gram dla spieszących się ludzi. Może w taki sposób, sprawię że zwolnią i zaczną zastanawiać się nad sobą - mówi Zygmunt Słomiński. Zarobione z grania pieniądze wydaje na podstawowe produkty oraz leki. Dzienna dniówka to średnio 20-30 zł. Gra ok. 5 godzin każdego dnia.
Kilka tygodni temu miał atak serca. Lekarz przypisał mu receptę na lekarstwa o łącznej wartości prawie 300 zł. – Muszę teraz zarabiać więcej, bowiem emerytura nie wystarczałaby mi na wszystkie niezbędne wydatki.
Jego przygoda z graniem na starogardzkim rynku nie należała do łatwych. Od samego początku, straż miejska oraz policja, wypisywały Słomińskiemu mandaty za „zakłócanie spokoju”. Dopiero wizyta u ówczesnego prezydenta miasta, Stanisłąw Karbowskiego sprawiła, że otrzymał pisemne pozwolenie z SCK na publiczne granie.
Słomiński ma na rynku kilka miejsc, w których gra - w zależności od pogody. Jeśli jest sroga zima i siarczysty mróz to usłyszeć można go na rynku - przed Świętami Bożego Narodzenia. Jeśli pada deszcz, gra na chodniku pod balkonem, tuż obok baru mlecznego. Jeśli natomiast świeci słońce i jest upał gra na rynku, po stronie sklepu muzycznego.
Irena Jakubowska spaceruje po rynku i z chęcią słucha gry na akordeonie. Uważa, iż dzięki temu centrum miasta jest radośniejsze, ludzie z uśmiechem spędzają czas. – Będzie mi bardzo smutno, jeśli w pewnym momencie zabraknie pana Zygmunta. Przyzwyczaiłam się do jego pięknej gry i nie wyobrażam sobie centrum miasta bez dźwięków akordeonu.
„Mały” dobry człowiek
„Mały” jest kojarzony przez Starogardzian z ul. Sikorskiego. Jest bezdomnym, mieszka w opuszczonym budynku przy ul. Zielonej. Utrzymuje się z drobnych prac remontowych, z wykształcenia jest bowiem murarzem. Dodatkowe pieniądze na życie dostaje od ludzi za pomoc - wyjście na spacer z psem, wysypania śmieci, wsypania węgla z chodnika do kotłowni oraz magazynowania towarów w dyskoncie spożywczym na ul. Hallera. „Mały” jest honorowym dawcą krwi, oddał już ponad 60 litrów.
Opowiedział nam wiele intrygujących historii. Najbardziej urzekła nas Wigilia Bożego Narodzenia kilka lat temu. Jako bezdomny przyjechał do siostry, która wyprawiała święta. Niestety, rodzice postawili jej ultimatum, że jeśli nie wyprosi brata, to opuszczą mieszkanie. Święta spędził na klatce schodowej, jednego ze starogardzkich budynków.
Pogubił się w życiu
Kiedyś „Mały” był świadkiem wypadku samochodowego na ul. Gdańskiej. W karetce pogotowia, która przyjechała na miejsce zdarzenie reanimowano ciężko ranną dziewczynkę. W pewnym momencie lekarz zwrócił się z zapytaniem do świadków, czy któryś z nich posiada grupę krwi RH+, ponieważ dziewczyna może w każdej chwili umrzeć z powodu utraty sporej ilości krwi. Tą właśnie grupę posiada „Mały”, który jako honorowy dawca nie zastanawiał się ani przez chwilę.
Jest uzależniony od alkoholu, postanowił się leczyć w zakładzie zamkniętym w Kocborowie. Jak twierdzi, czeka na wyjście ze szpitala swojego przyjaciela, również alkoholika i wspólnie z nim wypowiada wojnę okrutnemu nałogowi.
– Jestem rozwiedziony, mam dwie cudne dziewczynki, które wyrosły na wzorowych obywateli – opowiada wzruszony bezdomny. - Obie już pracują i ich życie toczy się w dobrym kierunku. Moja terapia alkoholowa jest właśnie dla nich, chcę udowodnić córkom, że potrafię żyć normalnie.
– To dobry chłopak, trochę się w życiu pogubił, ale widać że się stara – powiedział Wiesław Studziński z ul. Sikorskiego. - Ma już 47 lat, powinien się ustatkować, ale w dzisiejszych czasach nie jest to łatwe. Nigdy nie miałem z nim problemów. Zawsze grzeczny, uprzejmy oraz pomocny.
„Odźwierny”
„Bury” bywa na dworcu PKS od 6 lat. Jest znany. Lekko chwiejąca się sylwetka, jednak zawsze uprzejmy i miły, nawet nieźle ubrany. Oko napuchnięte, zbite. To efekt – jak tłumaczy - „wjazdu gówniarzy”. Sam zaczepki nie szuka, nie prowokuje, bo kolejny guz to tylko kłopot, a później lekarz i zbędne fatyga. Zamiast zaczepiać robi to co lubi i z czym radzi sobie całkiem dobrze. Stoi w niewielkim korytarzu dworca. Kiedy do budynku zbliża się podróżny, „Bury” zdecydowanym ruchem pcha drzwi do przodu, choć te ciężkie wymagają użycia siły całego ciała. I tak „szanowny podróżny” dostaje się do środka. Z powrotem, to samo. „Bury” ciśnie ręką i jesteśmy na zewnątrz. Można powiedzieć, że kiedy jest na dworcu, drzwi działają jak automat. Otwierają i zamykają się na okrągło. Właściwie nikt nie dotyka klamki. A to praktyczne, zwłaszcza, kiedy taszczy się większe ciężary. Niektórzy potrafią odwdzięczyć się za taką „uprzejmość”.
- Raz jeden „gostek” dał mi 50 zł – mówi „Bury”. - Otworzyłem mu drzwi, jak zwykle, a on dał mi pięć „dych”. Pierwszy raz go widziałem, pewnie jakiś nietutejszy „biznesmen”. Ale to wyjątek, zazwyczaj dostaję jakieś grosze, czasami złotówkę, albo dwie.
Ludzie go znają, zdążyli przywyknąć. I choć zazwyczaj stoi z kumplami, co wieczorową porą w podróżnych może wzbudzić lęk, to jednak nikt ich się tutaj się nie obawia. Raz pomoże z bagażem, innym razem z drzwiami.
- Nie przeszkadzają mi ci panowie, niech sobie stoją – powiedziała Natalia, która czekała autobusem. – Nikomu nic złego nie robią, są uprzejmi, sympatyczni. Nie raz ten pan otwierał mi drzwi. Tylko, że miejsce takich ludzi powinno być chyba gdzie indziej. Są grzeczni, ale to jednak dworzec.
„Małolaci” w akcji
„Bury” jest bezdomny. Na dworcu jest zazwyczaj za dnia. Tutaj ma wszystko, co wypełnia jego czas. Swoje zajęcie, rozmowy przy piwku z kolegami. Czasami ktoś przyniesie kawałek chleba, innym razem ktoś rzuci grosz za otwarcie drzwi. Można przeżyć, głównie dzięki życzliwości różnych osób. A noce? Noce spędza w opuszczonych domach albo na działkach. Tam ostatnio „wjechali gówniarze”. Tak jak niedawno w Tczewie „wyrostki” postanowiły sobie „poboksować bezdomnych”. Tutaj, na szczęście obyło się tylko na siniakach.
- Spaliśmy we dwójkę, przyszli „małolaci” i zaczęli nas kopać. No i co, obronisz się? Nie dasz rady.
- Nie wierzycie? – powiedział „Bury” i podciąga nogawkę spodni. Ogromna blizna na lewej nodze. Gruby na 1 cm ślad ciągnie się przez pół piszczela. To właśnie „pamiątka” z dworca.
- Policjanci nigdy nas tutaj nie zaczepiają, wiedzą, że jesteśmy grzeczni – opowiada „Bury”. – To samo straż miejska. Była jednak taka sytuacja, kiedy w nocy spałem na ławce. Nie budzili mnie, po prostu podeszli i zdzielili palką w nogę. Miałem żylaka. W szpitalu spędziłem 10 dni, a później 3,5 miesiąca wymieniałem opatrunki. Nigdy tego nie zapomnę.
Na zimę „Bury” znika z dworca. Wyjeżdża do Grudziądza. Tam w schronisku, czeka ciepły kąt, a tutaj nie miałby się nawet gdzie podziać. Po trzech miesiącach wraca do Starogardu, bo… tutaj jest jego miejsce.
Nie wszystko stracone?
Historia „Burego” jest „typowa”. Był dom, rodzina, żona, i dzieci. Aż któregoś dnia sięgnął po kieliszek. Z miesiąca na miesiąc było gorzej. Dostał od żony pierwszą szansę, zawalił. Drugą - zawalił, trzecią też. Był nawet okres, kiedy nie sięgnął po alkohol przez 10 lat. Nie dał rady. Trafił pod most, bez opieki i pomocy najbliższych.
- Córka mówiła, że jak pójdzie na swoje, to się mną zaopiekuje, pomoże, no cokolwiek, żebym stanął na nogi – opowiada „Bury”. – Chciałem stanąć, wiedziałem, że jest ze mną źle. 6 lat temu córka zginęła w wypadku samochodowym. Tragedia.
O tamtego czasu, można go spotkać na dworcu. Tutaj piją i żyją z dnia na dzień. A wcześniej była praca, szansa na normalne życie. Pracował 4,5 roku w kopalni w Rybniku, jest m.in. wyuczonym spawaczem. Teraz na powrót do pracy nie widzi już dużych szans.
- Po pierwsze, nie jestem zameldowany, po drugie mam już słabe nogi. Spod mostu do pracy nikogo nie biorą. No i trzeba się ogarnąć, przestać w końcu pić, ale tego nie da się zrobić z dnia na dzień. Już próbowałem...
Pomocy brakuje ze strony rodziny. „Bury” ma czterech braci, którzy mają swoje firmy budowlane. Boją się zatrudniać, bo praca na wysokości, bo zameldowanie. Trudno się pozbierać kiedy brakuje motywacji. Ma 18–letniego syna, który pracuje w Starogardzie Gd. Czasami przychodzi na dworzec i wita się z tatą. Może dla niego „Bury” zmieni dworcowe środowisko?
- To ważne, że syn się nie wstydzi. Przyjdzie, poda rękę – mówi „Bury”. – Najbardziej brakuje mi motywacji ze strony najbliższych. Bo dla kogo miałbym coś zmieniać. Robotę sobie znajdę. Jestem ślusarzem, spawaczem, gazowy, elektrycznym, mam prawo jazdy A i B. Brakuje tylko zameldowania i motywacji, kogoś kto z tego wyciągnie. Mam świadomość, że nie wyszło tak jak powinno być. Ale jeszcze chyba nie wszystko stracone.
Reklama
Na marginesie - oby do jutra. Żyją obok nas – bezdomni, pogubieni, odrzuceni, uzależnieni. A Zygmunt gra im na akordeonie
STAROGARD GD. „Bury” jest bezdomny, „działa” w rewirze stacja PKS, „Mały” – złota rączka o niskim wzroście i wielkim sercu, oddał krew dla dziewczynki po wypadku. Są na marginesie, lecz znani w mieście, mają ksywy. Każdy z nich ma swoją historię staczania. Mijamy ich obojętnie, z politowaniem. Pan Zygmunt jest inny - to znany i lubiany grajek ze starogardzkiego rynku.
- 15.07.2009 08:52 (aktualizacja 15.06.2023 23:46)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze