- Jakie to uczucie kiedy dowiadujemy się, że mamy na świecie swojego genetycznego bliźniaka, który nas potrzebuje? Jak wyglądała pani historia oddania cząstki siebie?
- Po niecałych trzech latach od rejestracji otrzymałam maila z fundacji DKMS. Jeśli dobrze pamiętam, wróciłam właśnie z mężem z urlopu. Pierwszy moment po otwarciu poczty był trochę śmieszny. Nie dowierzałam w to, że ktoś mnie potrzebuje. Następnego dnia dzwoniły panie z DKMS, zapytały czy nadal wyrażam zgodę i poprosiły o nazwę mojej przychodni, w której mogłabym zrobić dodatkowe badania. W marcu pobierano mi krew w przychodni a w czerwcu pierwszy raz pojechałam do Warszawy. Tam przeprowadzono dodatkowe badania i rozmowę z lekarzem. Pierwszą opcją miało być pobranie z talerzy kości biodrowych ale w związku z częstymi bólami głowy i przebytą astmą trochę mnie to dyskwalifikowało. Zapytano o możliwość pobrania z krwi obwodowej. Klinika pobrań wyraziła zgodę. Jeśli się nie mylę 18. czerwca jechałam już na samo pobranie. Na kilka dni przed zabiegiem dostaje się zastrzyki na porost komórek.
- Wie pani, że biorcą był chłopiec. Czy coś więcej na jego temat udało się pani dowiedzieć?
- Tak, wiem, że biorcą był roczny chłopiec z Brazylii. Szkoda tylko, że jestem w o tyle złej sytuacji, że są kraje, które mają częściowo ograniczony kontakt dawcy z biorcą a są też kraje gdzie ten kontakt jest całkowicie zabroniony. Brazylia należy do krajów, gdzie nie ma możliwości poznania dawcy z biorcą. Do dzisiaj nie wiem, co się dzieje z moim biorcą. Fundacja DKMS wysłała już kilka zapytań do kliniki pobrań, aby przyszła jakakolwiek informacja, choćby taka czy chłopiec żyje i czy ma się dobrze. Klinika niestety nie daje żadnej odpowiedzi w tej sprawie. Jestem jednak dobrej myśli, mam nadzieję, że ten mały chłopiec jest zdrowy, że ostro broi. Wierzę, że tak właśnie jest.
- Czuje się pani bohaterem?
- Absolutnie nie. Uważam, że to nie jest bohaterstwo. Nie myślę w takich kategoriach. Dla mnie jest to zrozumienie innych. W takim sensie, że będąc z osobą chorą człowiek umie się postawić w sytuacji osoby potrzebującej i też rodziny, która jest z boku i patrzy na cierpienie i bezsilność. Zwłaszcza w przyapdku białaczki. Jest to taka trochę loteria, albo się ktoś znajdzie albo nie. Jeśli chodzi o nowotwór, na który chorowała moja mama, to jest tak, że można dużo rzeczy powycinać i przeżyć jeszcze co najmniej 20 lat. Takie same są szanse na to, że się nie uda. Wydaje mi się, że białaczka jest najgorszą chorobą. Szukanie dawcy to takie szukanie igły w stogu siana.
Napisz komentarz
Komentarze