Pod koniec stycznia pani Danuta opiekowała się kotem syna, który był w trakcie przeprowadzki i remontu mieszkania. Na zewnątrz była ładna pogoda, więc nasza Czytelniczka postanowiła zabrać kota na dwór, na świeży śnieg. Był to kot domowy, bardzo rzadko wypuszczany na zewnątrz.
Zwierzę bez chwili wahania wskoczyło na drzewo, a pani Danuta impulsywnie chwyciła go za ogon, bojąc się, że ulubiony pupil syna może uciec. Kot obrócił się i bardzo mocno podrapał dłonie kobiety. Tu cała sprawa zaczęła się komplikować...
Obrzęk zaczął się nasilać
Pani Danuta opatrzyła sobie rany w domu, lecz po kilku godzinach ręce zaczęły puchnąć. Za namową bliskich, kobieta udała się na piechotę do starogardzkiego szpitala.
– Mieszkam na osiedlu nad Jarem, więc mam dosyć blisko do Kociewskiego Centrum Zdrowia. Kot podrapał mnie około godziny 14., a o godzinie 18. napuchły mi ręce. O godzinie 19.40 byłam w szpitalu. Nie chodzę tam zbyt często, więc nawet nie wiedziałam dokładnie, gdzie mam się zgłosić.
Dowiedziałam się, że mogę skorzystać z Nocnej i Świątecznej Opieki Zdrowotnej, więc usiadłam na korytarzu i czekałam aż mnie przyjmą. W poczekalni nie było praktycznie nikogo – opisuje nasza rozmówczyni. – Po kilku chwilach wyszła pielęgniarka, która zapytała, co się stało. Prawdopodobnie kończyła ona już dyżur i chciała pójść do domu, a mimo to wzięła mój dowód i poszła z nim do lekarki. Po kolejnych kilku chwilach wyszła młoda osoba, która nawet mi się nie przedstawiła, i kazała mi się udać na Smoluchowskiego do Gdańska. Ta kobieta nawet nie spojrzała na moje ręce, nie widziała, czy wystarczy odkazić, czy trzeba szyć. Mało tego, nie przeprowadziła nawet ze mną na ten temat wywiadu... Kota kazała oddać do weterynarza na kwarantannę, a kiedy odpowiedziałam jej, że to jest kot domowy i bardzo spokojny, a podrapanie niestety i niechcący spowodowałam ja, odpowiedziała mi w bardzo wulgarny i nieetyczny sposób: „Przecież tłumaczę ci, jakie są procedury! Nie rozumiesz?! Dobranoc!” i zamknęła drzwi – opisuje zdenerwowana pani Danuta. – Mam 70 lat, jestem emerytowaną nauczycielką, przed emeryturą zrobiłam studia z zarządzania, ale w życiu nikt mnie tak nie potraktował – dodaje.
Pomoc uzyskana w przychodni
Zdruzgotana całą sytuacją kobieta nie wiedziała, gdzie może udać się po pomoc, a ręce puchły coraz bardziej... Sytuacją ponownie zainteresowała się pielęgniarka kończąca dyżur, która spojrzała
na podrapane dłonie i kazała pani Danucie z samego rana udać się do lekarza rodzinnego, mówiąc, że mogą wystąpić bóle i gorączka.
– Pielęgniarka miała rację. W nocy zaczęłam gorączkować. Z samego rana udałam się do Medyka, gdzie - pomimo bardzo dużej kolejki - lekarka przyjęła mnie natychmiast. Spojrzała na moje dłonie i pobiegła do pokoju zabiegowego po rękawiczki. Przeprowadziła wywiad o mnie, o zwierzęciu i o całej sytuacji. Od razu skierowała mnie na zastrzyk przeciwko tężcowi na koszt przychodni. Dostałam antybiotyk, a lekarka ostrzegła mnie dodatkowo, że mogę gorączkować, a także poinformowała o bólach występujących przez kilka dni. To było profesjonalne podejście do pacjenta, a nie jak w szpitalu – mówi. [...]
Stanowisko szpitala w tej sprawie:
Trudno jest jednoznacznie odnieść się do sytuacji, o której opowiada Czytelniczka, bowiem nie posiadamy dokumentacji potwierdzającej wizytę w Nocnej i Świątecznej Opiece Medycznej. Możemy jedynie bazować na tym, co mówi Czytelniczka. Pani ta nie przedstawiła swoich danych osobowych, a jedynie opowiedziała o zdarzeniu, do jakiego miało dojść z udziałem kota. Lekarz pełniący dyżur tego dnia, po wysłuchaniu co się stało, od razu podjął decyzję o tym, że w przypadku ugryzień, ukąszeń, podrapań przez zwierzęta pacjentów należy kierować do oddziału zakaźnego, a takowego w Kociewskim Centrum Zdrowia nie ma. Najbliższy jest w Gdańsku, o czym Pani została powiadomiona. Taka procedura musiała zostać wdrożona, zwłaszcza, że Pani przyznała, iż kot do niej nie należy. Pozwoliło to uniknąć czekania na wizytę w ramach Nocnej i Świątecznej Opieki Zdrowotnej.
Napisz komentarz
Komentarze