- Zadzwonili do drzwi 30 minut po północy. Myślałam, że przychodzą w sprawie sąsiada, pijaka. Było ich trzech, jeden milicjant – najsympatyczniejszy, jak się okazało, oraz dwóch prawdopodobnie SB – ków. Na osiedlu polfowskim mieliśmy coś na zasadzie dziecińca. Jako Polfa chcieliśmy zrobić dzieciom z biednych rodzin święto Mikołaja. Okazało się, że Polfa może im dać po 2 cukierki oraz 1 jabłko. Policzone było dokładnie, co do sztuki. Miałam jeszcze trochę swoich drobiazgów - prezentów od bliskich, więc kładłam je do woreczków, żeby dzieci dostały coś więcej. I właśnie wtedy gdy weszli do mieszkania, rozejrzeli się po półkach - pomyślałam tylko, że gdyby zaczęli wkładać swoje łapy w te podarki, to chyba bym się wściekła. Cieszyłam się, że już rozdałam je dzieciakom. Dali mi do ręki pismo, z informacją, że rozpoczął się stan wojenny. Prychnęłam im śmiechem. Zapytałam, kto taki nędzny kraj, który nawet chleba nie ma, chce napaść! Czy to ONZ – pytałam – bierze nas na dożywianie? Milicjant tylko odpowiedział: „ja bym na Pani miejscu tak nie podskakiwał”. Oznajmili, że mam z nimi pojechać na pół godziny na komendę. Pamiętam, że jedyne przyzwoite spodnie miałam mokre do połowy od śniegu, bo wróciłam właśnie z pogrzebu na wsi. Wzięłam jakieś inne przetarte, przecież na komendę mieliśmy jechać na chwilę. Zeszliśmy na dół do samochodu, a oni mnie pytają jak się jedzie na komendę, a jeśli im nie powiem to będą tu stali ze mną, aż do rana. Nie umieli nawet wyjechać spod bloku. Powiedziałam, że mogę spać i tu, bo jest mi już wszystko jedno. Przez „łoki-toki” pytali komendę, jak mają jechać; udawałam, że śpię, nawet nie mogłam pośmiać się z tej dysputy! W końcu pojechaliśmy na komendę do Pruszcza Gd. Zamknęli nas w jednym z pomieszczeń. Było w remoncie, zawapnione ściany i jedno krzesło na środku. Spotkałam tam już Halinę Winiarską, Ałłę, Barbarę Hejcz, Ulę. Rano puścili nam głośniki: Jaruzelski ogłaszał stan wojenny. My z kolei zaczęliśmy się wykłócać, że chcemy coś do jedzenia; uruchomili „bufecik”: oranżada, herbatniki, paluszki. Nad ranem zamienili nam milicjanta do pilnowania, na młodego chłopaczka w mundurku OC. Pamiętaliśmy się ze świetlic polfowskich, od „dziecięcych” lat. Kiedy mnie zobaczył: buzia w podkówkę, uciekł i w płacz. Komendant podobno strasznie go za to „zjechał”. Od momentu gdy po mnie przyszła milicja nie miałam – ze złości - łez ani nawet śliny, w końcu wszystko mnie piekło. Teraz nareszcie też się rozpłakałam. Powiedziałam: „ Boże, teraz to już nawet przedszkolaków będą przeciw nam nasyłać!” To było przeżycie. Niektóre z tych dzieci znały mnie od swoich pieluch.
- Kiedy przyszli do domu i wywieźli na komendę, spodziewała się Pani, że skończy się na kilkumiesięcznym internowaniu w Darłówku?
- Nie. Ale też wcześniej wiedziałam, że nie zanosi się na nic dobrego. Mówiłam, że w razie czego - my , aktywni w „Solidarności” idziemy na pierwszy ogień. Niektórzy mówili , że straszę ludzi, ale przecież wszyscy widzieli co się dzieje. To była półtoraroczna nerwówka – nie żaden „festiwal wolności”! Wiedziałam, że w końcu nas pozamykają, pytanie było tylko kiedy i ile zdąży się przedtem zrobić dla ludzi – przecież całej Polski naraz nie wybiją!
- Dzisiaj już Pani wie, że wyrok zapadł rok wcześniej.
- Miałam podsłuchy w domu, stale byłam pilnowana. Komuna nauczyła mnie czujności i rozpoznawania „wtyk”. Ta „szkoła” bardzo przydała mi się potem – m.in. w „Internie”. Okazuje się, że już w grudniu 1980 r. byłam na liście przeznaczonych do internowania, ale o tym dowiedziałam się jakieś trzy lata temu. Moja mama czasem mówiła: ty się dziwisz, że oni się denerwują, skoro wy chcecie zmienić ustrój. Ale przecież, ja żadnego innego ustroju nie znałam! Jak chce się go zmienić, to trzeba wiedzieć, co nowego zaproponować. Ja tylko broniłam pracowników w konkretnej sytuacji – trutych w Polfach i innej chemii - za „psi pieniądz” za który nie dało się wyżyć. Nie miałam politycznych aspiracji. Dziś aż wstyd, jak bardzo byłam ustrojowo-politycznie „zielona”!
- Czym Pani tej władzy tak bardzo podpadła?
- Tym, że broniłam ludzi. Cała komuna, z zasady, chciała mieć władzę dusz. Na tym właśnie polegała. W Rosji nawet na wsiach budowali szkoły molochy, gdzie wszystkie dzieci z szerokiej okolicy były w internatach, by były „urabiane”. Chodziło o zniewalanie ludzi. Teraz słyszę od niektórych, że komuna „dawała mieszkania”, „dawała naukę” – np. studia itp. Ale zabierała całą pensję i zostawiała minimum, za które nie dało się wyżyć. Czasami dali do tego rajstopy i kwiatek na dzień kobiet, albo po dwie pomarańcze, albo stypendium i kazali być wdzięcznym. Nie pasowałam im bo przecież jeszcze w 70. latach udało się przeforsować w Polfie wszystkie „osłony”, które były kwestią ratowania ludzkiego życia. Udało się wywalczyć prace po 5 a nie po 8 godzin dziennie na niektórych wydziałach, skrócić lata do emerytury po to, by ludzie mogli chociaż dożyć emerytury w tej chemii. (...)
- Z Pruszcza przewieźli Panią do Darłówka?
- Nie. Z Pruszcza przewieźli nas do Strzebielinka. Wcześniej przez siedem godzin wozili nas po lasach. Twierdzili, że błądzą – kto to wie. Wjechaliśmy do Strzebielinka w środku nocy. Tam puszczali nas między szpalerami psów. Mnie na szczęście psy nie gryzą. Powiedziałam dziewczynom, żeby szły spokojnie, a ja zagadam te psy. Najgorsze byłoby gdyby wyczuły, że się boimy. Jeden z SB–ków zauważył, że je uciszam i ryknął w moją stronę: nie rozmawiać ze służbą! Odwarknęłam, że nie rozmawiam z nimi tylko z przyzwoitymi psami. Udało się bezpiecznie przejść. Była odprawa, wzięli od nas odciski wszystkich palców, a potem jeszcze rewizja osobista. W środku spotkaliśmy nasze koleżanki, a na drugi dzień – przez okna – kolegów. Zastałam Joannę Dudę-Gwiazdę, Alinkę Pieńkowską, Elę Wieczorek, która dojechała wcześniej, Joannę Wojciechowicz i inne koleżanki z Regionu. Czułam się zaszczycona! Byłyśmy razem w 16–osobowej sali. Udało się w końcu umyć. Byłam po jednej nocy na przed ciężkim zebraniem, drugiej spędzonej jadąc na pogrzeb, trzeciej - wracając z pogrzebu, później był ten Pruszcz, a teraz siedem godzin w przerażającym mrozie jechaliśmy do Strzebielinka. Byłam i tak wychudzona, zmęczona, dosłownie półżywa. (...)
- Czy z perspektywy 30 lat ma Pani samopoczucie, że warto było?
- Oczywiście, że „było warto”! Dzięki temu Pan, który jest młody, i z półtora - dwa pokolenia – nie wiecie, co to były te „suki”, ten mróz i sklepy z octem rzadko rozstawionym po półkach. Co to życie pod ciągłym podsłuchu. Co to „pranie mózgów” itp. Dzisiejsza Polpharma to niemal „sanatorium” w stosunku do dawnej Polfy. Nie myślałam nigdy, że „się poświęcam”. Nie zgadzałam się na krzywdę ludzi – zwyczajnie.
Cała rozmowa w Gazecie Kociewskiej,
która ukazuje się wraz z Dziennikiem Pomorza
na terenie pow. starogardzkiego
która ukazuje się wraz z Dziennikiem Pomorza
na terenie pow. starogardzkiego
Napisz komentarz
Komentarze